piątek, 8 czerwca 2012 r.
Bądź mądry i pisz wiersze - tak sobie mruczę pod nosem z bezradności, bo
wypadałoby dziś, zwłaszcza dziś, coś o piłce skrobnąć. Ale co, gdy
wszystko zostało już powiedziane i napisane, gdy mamy 40 milionów
znawców...
No, zawsze coś można rzucić
świeżego na rynek. Na przykład mało kto wie, kiedy jest karny. Czy jak
ktoś sfauluje w szesnastce? Albo zagra ręką, a nie jest bramkarzem?
Nie.
Karny jest wtedy, kiedy gwizdnie sędzia.
Albo czy wiecie, dlaczego najlepsi są w piłce akurat Niemcy (to zagadka tylko dla ludzi na poziomie Lamparda, czyli 150 IQ)?
Otóż Niemcy najlepsi są w piłce dlatego, bo to jest prosta gra.
No dobra, uśmiechnąłem się, ale wyłącznie z powodu takiego, że dziś
wieczorem możemy już zebrać pierwszy łomot (a potem jeszcze dwa razy
łomot - i wakacje!). Jak wiadomo, gramy z Grekami. Trochę inaczej sobie
wyobrażałem to otwarcie.
Mianowicie, że Stadion Narodowy zyska patrona w osobie Kazimierza Górskiego, jak wiadomo futbolowego bohatera Polaków i Greków. Miał być też pomnik etc. I
jak to u nas - nazwy nie ma, choć gesty nie kosztują nic, a korzyść dla
przyszłych pokoleń niepoliczalna. Coś tam NCS tłumaczy, że obiekt nie
tylko futbolowy będzie, takie tam bredzenie. Bo oto... stanął przecież
pomnik Ryszarda Siwca. Człowieka, który tyle ze sportem miał wspólnego,
że spalił się na trybunach podczas dożynek bodaj, w szlachetnym geście
protestu przeciw okupowaniu Czechosłowacji (choć to była tylko
kontynuacja tradycji i Jaruzelski zrobił tylko to samo, co wcześniej...
spadkobiercy Piłsudskiego, co gorsza na spółkę z Hitlerem, ruszając na
Zaolzie). Wracając do Siwca, ten miał chociaż sumienie. Bo jakoś nie
słyszę, żeby się teraz ktoś podpalał w proteście przeciwko okupacji
Afganistanu (nie przejęzyczyłem się: okupacji).
Ale do rzeczy, po Górskim
śladu nie ma, tylko kolejny martwy symbol na cokole, Siwiec, jakbyśmy
nie mogli z żywymi naprzód iść, ale naszym władcom w głowach hula wiatr,
tak hula, że nawet słychać już gwizdy. Chlubne wyjątki to akurat
dziwnym trafem ludzie lewicy - Miller, który przyznał Kaziowi emeryturę
specjalną (bo miał 900 zł), i Kwaśniewski, dający twarz Kaziowej
Fundacji (choć jak, drogi Aleksandrze, przeszedłeś na sałatę, trzeba w
telewizorach
regulować obraz, cieniutko to wygląda). W desperacji z tego
lekceważenia Górskiego jego syn Darek, mój przyjaciel od młodości,
powiedział, że może trzeba będzie się zwrócić do ambasady Ukrainy, żeby...
uhonorować imieniem Ojca stadion w jego rodzinnym Lwowie, że większe na
to szanse. I chyba są, w końcu udało się reaktywować Pogoń Lwów,
kolebkę polskiego sportu na Kresach (zresztą jakich Kresach - Lwów,
Paryż Wschodu, był niegdyś niemal w środku Rzeczypospolitej!). No, ale
na razie mamy taką małą pociechę, dosłownie małą, mianowicie pan Kazio
ma prawnuka. Urodził się... jak w kinie. Mianowicie, gdy umierał Górski,
jego izolatki na Wołoskiej pilnował BOR, żeby nikt ciężko choremu
człowiekowi nie przeszkadzał. Mogła wchodzić wyłącznie rodzina i pięć
innych osób - Michał Listkiewicz (dbał o seniora jak o ojca), Leszek
Ćmikiewicz (jego ukochany zawodnik), dwóch Baryłów, Józef i Krzysztof
(współcześni aniołowie), no i ja, którego Kazio nadzwyczajną obdarzał
cierpliwością (powtarzał tylko gdzie mógł: "Pan Bóg dał mu taki talent, a
on to wszystko marnuje!"). Z Górskim było źle, błagał nawet o tabletki,
o eutanazję w pewnym sensie, ból cierpiał straszliwy mimo morfiny. No i
pod drzwiami dzień i noc siedziała wnuczka Berenika, siedział też
borowik. Jak się okazało, tak sympatyczny, że... zaczęli się z Bereniką
spotykać, potem wzięli ślub, no a jeszcze potem urodził się chłopczyk! O
imieniu... Kazimierz. Tam, gdzie odszedł Kazimierz Wielki, tam urodził
się mały Kazio - tam pięknie życie ma ciągłość, trwa, tak wspaniale
uwiarygodniając łacińską sentencję często spotykaną na nagrobkach: non
omnis moriar, czyli: nie umrę wszystek. Tak, w dzieciach i wnukach
żyjemy! Aha, a mały Kaźmierz był powodem żarliwej naszej dyskusji. Ja
mianowicie jako człek przemądrzały doradziłem, by zachował nazwisko po
mamie - czyli Górski, bo będzie wspaniały następny Kazimierz Górski w
narodzie, prawnuk! I że wielkie rody dbają o zachowanie nazwiska, choćby
Radziwiłłowie, a już takiemu Piłsudskiemu się nie udało i jego setka
potomków ma sto różnych nic niemówiących nazwisk i że szkoda... A na to
tata, że nie, że mały będzie... Biały! No i jak się mały narodził, to z
dumą mi obwieścił - no i jest Biały! Biały! Nie wiem, z czego się tak
cieszył.
No, fakt, Biały też pięknie,
piękniej na pewno niż Zarzeczny, ale mnie nie o to chodziło, by jemu coś
odbierać, tylko żeby małemu podarować!
I z radością ostatnio Darek mi powiedział, dziadek, że malutki Kazio
będzie miał nazwisko zmienione, że będzie Górski-Biały). No
przepięknie, poza tym z szacunkiem dla obojga rodziców. Ale oto morał
tej opowieści, wcale nieprzydługiej. Kazimierz Górski ma jednak w
Warszawie pomnik! I jest to pomnik żywy, to ten kilkuletni szkrab, który
na pewno wyrośnie na wspaniałego człowieka. Szczególnie że dorasta w
tym samym mieszkaniu przy Madalińskiego co pradziadek. I gdzie 29
czerwca odsłaniamy tablicę pamiątkową.
hoć oczywiście władcy
Mokotowa nie zgodzili się z moją sugestią, by napisać (wykuć w kamieniu
potomnym!), że to pogromca Anglii, Argentyny, Włoch, Brazylii i Holandii
- uwierzycie?). Szczęśliwie ostało się moje zakończenie: "Skromny człowiek. Lwowiak".
Ha, jak fajnie powspominać
wspaniałych ludzi. Choć niektóre rzeczy warto jednak... przemilczeć.
Wyobraźcie sobie, że kiedy Kazimierz zamykał oczy, poprosiłem jego syna,
fotografa, żeby uwiecznił ostatnie chwile umierającego Ojca, dla
potomnych, dla kibiców (by widzieli, jak cierpi), a także dla "Faktu", w
którym wówczas pracowałem. I Darek te zdjęcia zrobił, wstrząsające. I
wyobraźcie sobie, że Grzesiek Jankowski, szef "Faktu", który dla nakładu
opublikowałby każdą fotkę, w tym wypadku zrezygnował... Choć zgodnie z
umową za pracę zapłacił, i to grubo. Bo nie chciał, by został po Górskim
widok człowieka starego, bezradnego, zniszczonego chorobą. Szacunek. Bo
dobrze zrobiłeś. A zdjęcia są, dla
Rodziny
.
Właśnie, kto znał Kazia, ten wie, że Jego największą siłą były
Rodzina, spokój i miłość w domu, żony, dzieci, wnuków (ba, jeden z
wnuków jest Grekiem o pięknym imieniu Kostas, ślicznie mówi po polsku!).
Takiej Rodziny, takiej miłości i takiego spokoju zabrakło innemu z
naszych najwybitniejszych Kazimierzy - Deynie.
Akurat szczęśliwie udało się po niemal ćwierci wieku sprowadzić jego prochy do
Polski
na godne miejsce, w Aleję Zasłużonych na Powązkach, w Warszawie, do
której tak bał się wrócić żywy. I spoczął koło Górskiego, też
symbolicznie. I kibice odśpiewali mu słynne słowa Warszawy, skierowane
do całej Polski i świata: "Deyna Kazimierz! Nie rusz Kazika, bo
zginiesz!". Ja to śpiewałem może od siódmego roku życia, kiedy ten
młodziutki chłopak przyjechał do stolicy, którą zachwycił, a potem
zachwycił całą planetę. Ma teraz grób, przepiękny pomnik (znów
niezawodni fani Legii wszystko to inspirowali). Niby wszystko OK. Ale...
Ja poznałem Deynę, gdy był koło czterdziestki. Montowałem zespół z całego świata na pierwsze
Mistrzostwa
Europy (Euro!) oldbojów według składu z kartki, którą wypisał mi
Górski. Byli tam najwięksi: Tomaszewski, Szarmach, Lato (aż z Kanady go
ściągnąłem), Gadocha (z Florydy), no i obowiązkowo Deyna. Gdy
zadzwoniłem do Kalifornii, do San Diego, i zaproponowałem dwutygodniowe
spotkanie z kolegami w Danii, trochę się zastanawiał, grymasił tym swoim
nieco chrapliwym głosem... Poprosił o telefon za kilka dni, podpytał,
kto będzie. No i jak mu tę całą plejadę gwiazd przedstawiłem, odparł
krótko: "Hm, no tak, no to kapitan musi być!".
I przyjechał, i tam go
poznałem. Kiedy rozmawiał przez telefon, mówił, że ma w San Diego piękny
dom, a do basenu może wskoczyć wprost z okna w salonie. Ha, strasznie
mu tego zazdrościłem, choć wiedziałem, że zasłużył jak mało kto. Ale
kiedy siedzieliśmy dniami i nocami przy piwie i przy wódce w Danii,
zaczął się inny tekst, prawdziwy. Że do Polski boi się przyjechać, choć
ma mieszkanie, bo... wyjechał jako żołnierz, kiedyś tam nie wrócił na czas
i obawia się - trzymajcie mnie - wyroku za dezercję. Już nie było to
realne, właśnie minął czerwiec 1989 r. i komuna traciła władzę, lecz On,
jak wszyscy Polacy w Stanach, komunistom nigdy nie wierzył.
I że w domu ma bardzo źle z
żoną, że musiał się wyprowadzić z własnego ogrodu z basenem, na który
zapracował... Nie obwiniał tej kobiety, raczej nie mogła ona wytrzymać
ciągłego picia - rozumieją to wyłącznie żony i dzieci alkoholików, że
tego wytrzymać się nie da... I że nie ma pieniędzy... I że
syn jest za matką... No i jak po turnieju, w którym strzelił dwa
ostatnie, przepiękne gole Rosjanom i Włochom, wrócił do Stanów. I jak
wiernie relacjonuje, prawdziwie Stefan Szczepek, na autostradzie, w
nocy, po pijanemu, huknął w prawidłowo zaparkowaną na poboczu
ciężarówkę. W kieszeni miał ostatnie 40 centów. A w bagażniku 22
piłki...
On nie chciał żyć i się zabił, wiedzą to z kolei tylko ludzie,
którzy wpadli w depresję i chcieli się zabić - ja miałem tak wiele razy i
Deynę rozumiem. Czasem jest tak, że dopiero ktoś martwy jest dla ludzi
coś istotniejszego wart niż człowiek żywy. I ja też to już wiem. Docenią
mnie ludzie, którzy dostaną moją polisę na życie. Ale jeszcze bardziej
docenią wtedy, kiedy te pieniądze się zaczną kończyć...
Deyna podjął słuszną decyzję, jeżeli była to decyzja świadoma. Bo w
domu nie miał grama miłości i tego mojego przekonania nie zmieni nawet
widok zapłakanej wdowy, zresztą z innym ona już jest panem. Przykro mi
to pisać, ale muszę, to mój obowiązek. Szczepłek w samobójstwo nie
wierzy. Ma prawo. Ale on nie miał szczęścia tyle przegadać z Deyną,
bo... nigdy nie pił. I pewien świat ma przed nim na zawsze zatrzaśnięte
drzwi.
Życie dopisuje wciąż nowe historie. Może tydzień temu pojechałem z
przyjacielem Józkiem Baryłą do Jerzego Kuleja. Józek musi się zawsze
kimś opiekować, więc po Górskim przyszła kolej na mnie, gdy byłem w
tarapatach, a teraz pomyślał - jako były bokser - że trzeba pomóc
Jurkowi Kulejowi. I pojechaliśmy do Jabłonny, do Mistrza. Idea jest
taka, by Jurek, po ciężkim zawale, nie musiał chodzić w swoim domu po
piętrach, bo dom wysoki. Tylko wyszykuje mu w ogrodzie - bo to
budowlaniec - parterowy domek. Tak by Kulej mógł sobie wózkiem wyjeżdżać
wprost z sypialni do ogrodu. I tak siedzimy przy herbacie... Gdy
jechałem, dumałem, co mógłbym Kulejowi podarować. I pomyślałem, że
właśnie książkę o Deynie, Stefana. I tłumaczę: - Jurek, Kazik był tak
jak ty mistrzem olimpijskim. Tylko on chciał się zabić, a ty chcesz żyć!
Dlaczego?
I on powiedział: - Chcę żyć, bo mam dla kogo... I pokazał Alę, swoją partnerkę, tak na oko ze dwa razy młodszą...
I zszedłem do ogrodu, zacząłem z nią rozmawiać. Elegancka, przystojna pani. I mówi, nagle zaczynając płakać...
- Wie pan, ja jestem z nim, bo ja tak strasznie kocham tego Starocia...
Tego Starocia... Powiedziała to z taką miłością, taką prawdą, nie z
wyrzutem wobec losu. Z pokorą wobec niego. Z szacunkiem. Choć ona młoda,
mogłaby sobie na nowo układać życie, jak Deynowa. Ale nie, ona Jurka
nie zostawi, zwłaszcza w chwili najtrudniejszej, gdy ledwo chodzi,
wychudł. Oczywiście pogadaliśmy o seksie (Jurek jeszcze większy
chwalipięta ode mnie, są tacy).
I jak z Józefem żeśmy wyjeżdżali, to z przekonaniem, że mimo nieszczęścia widzieliśmy szczęśliwy dom.
Ot, pokazałem wam takich
kilka sportowych, ale ludzkich losów, obrazów, z których morał jest
jeden: spokojny dom to podstawa sukcesów. Dom zły to zwiastun klęski,
nieuchronnej. Dom zły zabija wszystkich. Najpierw zabiera uczucia, a
potem chęć do życia. Kiedyś zrozumiecie, szkoda, że zwykle zbyt późno.
Gdy ludzie odchodzą.
Przed Deyną pochylam głowę. Ten człowiek, także przez was, tak wiele
i tak niezasłużenie wycierpiał. Nie myślcie, że odkupicie winy,
zapalając raz w roku lampkę. Ci wszyscy, którzy na niego gwizdaliście. I
którzy w niego zwątpiliście. Poza fanami Legii. I Szczepłkiem.
Aha, mogłem pisać o Euro, ale niech zajmą się tym mniej zdolni, to proste.
Ale tylko dwa wyjaśnienia, wobec tysięcy próśb.
O bilety? Nie mam.
A jak wypadniemy?
Nie wiem.
Paweł Zarzeczny
źródło: Polska the Times