>> Strona główna
SYLWETKA
>> Dziecięce lata
>> Grać? Nie grać?
>> Powojenne lata
>> Trener Orłów
>> Nowe Wyzwania
>> Czasy wielkich zmian
>> Ambasador futbolu
>> Ostatni mecz
POSCRIPTUM
>> Wydarzenia
>> im. Kazimierza Górskiego
>> Księgarnia
>> Linki
W NASZYCH OCZACH
>> Fotografie
>> Wywiady
>> Artykuły
>> Księga gości
>> Kontakt
|
|
Spacer po Stryjskim Parku
wtorek, 23 maja 2006
Kazimierz Górski zmarł wczoraj rano w Warszawie, niecałe trzy miesiące po 85. urodzinach. Był wyjątkowym trenerem, dzięki któremu polscy piłkarze odnieśli pierwsze wielkie sukcesy. Do końca życia pozostał skromnym człowiekiem
Był człowiekiem dobrym i życzliwym. Może sprawił to jego Lwów, w którym, dziwnym trafem, rodzili się tacy ludzie. "U nas nie było podziałów na biednych i bogatych - wspominał o mieście swojej młodości - na Polaków, Ukraińców czy Żydów. Mieszkaliśmy obok siebie, razem chodziliśmy do szkoły i graliśmy w piłkę. U nas, we Lwowie, nawet chuligaństwa nie było".
Nie ta marynarka
Zabrał te cechy do Warszawy i w świat. Nie zmieniły go ani sukcesy piłkarskie w Legii, ani te, którymi zasłynął jako trener. I nie miało żadnego znaczenia, czy zdobywał je w Polsce, czy w Grecji. Udowadniał, że pewne cechy charakteru mają znaczenie uniwersalne, a ludzie myślą i czują podobnie, bez względu na miejsce zamieszkania, klimat i wyznanie.
Pan Kazimierz nigdy nie pił ponad miarę, ale środowisko restauracji i kawiarni było mu bliskie. Lubił się napić "mały koniaczek" ("wódka mnie pali"), ale kiedy już w głowie mu zaszumiało, wypijał piwo i natychmiast trzeźwiał. Kiedy zasiedział się czasami, robił na serwetkach notatki, po czym wkładał je do kieszeni marynarki. Podczas jednego z wyjazdów na mecz pucharowy Legii, na odprawie przedmeczowej, Górski wyjął z kieszeni serwetkę i zaczął czytać z niej skład. Kiedy doszedł do nazwiska obrońcy Zbigniewa Kakietka, kierownik drużyny zwrócił mu uwagę: "Panie trenerze, ale Kakietek z nami nie przyjechał". "Nie przyjechał? - zareagował spokojnie pan Kazimierz - widocznie to nie ta marynarka".
Nieważne, czy tak było naprawdę, ale kiedy Kazimierz Górski słuchał takich opowieści, cieszył się razem z opowiadającymi i słuchaczami, niezależnie od tego, czy słyszał anegdotę po raz pierwszy, czy pięćdziesiąty. Nigdy nie mówił, że to nie tak było. Najwyżej wymyślał na poczekaniu nową pointę.
Nie miał pamięci do nazwisk. Nigdy prawidłowo nie wymówił nazwiska piłkarza z Lecha - Jakubczyk czy Jakóbczak, którego powołał na mundial. O zagranicznych zawodnikach nie ma co wspominać. Kiedy na konferencji po meczu proszono pana Kazimierza o oceny przeciwników, padały odpowiedzi w stylu: "Najlepiej grała ósemka".
"Sarenka"
Kazimierz Górski nie był tak wykształcony (skończył kurs trenerski) jak choćby jego najbliżsi współpracownicy przy wielkiej polskiej kadrze - Jacek Gmoch czy Andrzej Strejlau. Miał jednak to, czego oni nie mieli - wyjątkowy trenerski talent i umiejętność dotarcia do zawodnika takimi słowami, które do niego trafiały. Jego odprawy przedmeczowe nie trwały nigdy dłużej niż pół godziny. Omawiał w tym czasie ustawienie swojej drużyny i sposób gry przeciwnika. Mówił zrozumiałymi dla każdego słowami. Kto kogo pilnuje, kto w zespole rywali jest najgroźniejszy, jak ustawiać się przy rzutach wolnych i rożnych. Rysował to wszystko kredą na tablicy. Ot i cała filozofia. Szczegóły pozostawiał asystentom. Wiedział, że jeśli odprawa będzie trwała dłużej niż trzydzieści minut, piłkarze już go nie będą słuchać.
Urodził się 2 marca 1921 roku we Lwowie. Mieszkał na ulicy Gródeckiej, niedaleko kościoła św. Elżbiety, gdzie został ochrzczony i przyjął pierwszą komunię. Grał w Robotniczym Klubie Sportowym, słabszym od Pogoni, Czarnych czy Lechii, ale już przed wojną miał opinię zdolnego juniora i nawet słynny wcześniej piłkarz i wszechstronny sportowiec Wacław Kuchar powołał go do drugiej reprezentacji Lwowa. Górski grał w ataku, technicznie, a nie siłowo, nadano mu więc przydomek "Sarenka". Kiedy wybuchła wojna, do Lwowa wkroczyli Rosjanie. Zlikwidowali polskie kluby, zastępując je swoimi. Jednym z nich był Spartak, ale grali w nim Polacy i Żydzi, a trenerem był Austriak. Tam właśnie znalazł się Kazimierz Górski. Trwało to do roku 1941, wejścia do miasta Niemców.
Mistrz selekcjonerów
Kiedy w roku 1944 ruszyła radziecka ofensywa, Górski poszedł na ochotnika do wojska. Znalazł się w Pierwszym Zapasowym Pułku Piechoty, a z nim trafił do Warszawy. Armia poszła na front, on został tu na zawsze. Legia nie istniała, wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Górski miał dopiero 24 lata, a już, po raz pierwszy w życiu, stał się selekcjonerem. Pamiętając o jego lwowskiej przeszłości piłkarskiej, wojsko powierzyło mu zadanie wyszukiwania zdolnych piłkarzy spośród żołnierzy. W jednostce wojskowej przy Podchorążych i 29 Listopada robił przez wiele tygodni sprawdziany dla kilkuset poborowych. Wkrótce najlepsi stali się członkami Wojskowego Klubu Sportowego Warszawa, który stanie się nową Legią.
Kazimierz Górski grał w ataku Legii przez prawie 9 lat, z czego 5 w pierwszej lidze. Był łącznikiem w dawnym systemie z pięcioma napastnikami. W lidze uzbierał aż 34 bramki w 81 meczach. Kiedy w maju 1948 roku wbił trzy gole Ruchowi Chorzów, został powołany do reprezentacji Polski. Paradoks polega na tym, że najwybitniejszy trener w dziejach polskiej piłki wystąpił w meczu, który przeszedł do historii jako jeden z najbardziej nieudanych. W Kopenhadze przegraliśmy aż 0:8. Górski, preferujący styl techniczny, dosłownie odbijał się od duńskich obrońców i w 34 minucie został zmieniony.
W swojej karierze trenerskiej Kazimierz Górski przechodził różne szczeble i koleje losu. Pracował w Legii, ale i w warszawskim Marymoncie. Był w Gwardii, ŁKS Łódź i w Lubliniance. Czy to przypadek, że z prowadzonej przez niego Legii aż pięciu piłkarzy (Jacek Gmoch, Antoni Piechniczek, Henryk Apostel, Bernard Blaut i Paweł Janas) zostało później trenerami polskiej kadry, a kilku innych (Edmund Zientara, Lucjan Brychczy, Stefan Majewski, Marek Kusto, Jacek Kazimierski) z nią współpracowało? Nie byłoby Górskiego bez Ryszarda Koncewicza, nie byłoby ich wszystkich, a więc całej polskiej piłki ostatnich trzydziestu lat, bez Górskiego. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, kiedy wrócił do PZPN, prowadził drużynę juniorów i młodzieżową.
Trenerem pierwszej reprezentacji został pod koniec roku 1970, po kolejnych przegranych eliminacjach do mistrzostw świata. Miał szczęście, trafiając na generację wyjątkowo zdolnych zawodników. Oni mieli szczęście, że trafili na niego.
Nos i szczęście
Górski podejmował wiele niepopularnych decyzji i zawsze okazywało się, że miał rację. Ryzykował, wstawiając do bramki na najważniejsze mecze Jana Tomaszewskiego, którego wcześniej cała Polska niesprawiedliwie skreśliła. Po słynnym, remisowym meczu na Wembley zmienił skład pierwszej jedenastki aż na trzech pozycjach. I to najważniejszych. Strzelca "złotej bramki" Jana Domarskiego zastąpił Andrzej Szarmach, zamiast Mirosława Bulzackiego na środku obrony wystawił dwudziestoletniego Władysława Żmudę, który stanie się jednym z najsłynniejszym polskich piłkarzy. Zrezygnował z ulubionego gracza kibiców Lesława Ćmikiewicza, woląc starszego od niego, nieefektownego Zygmunta Maszczyka. Zajął z tym zespołem trzecie miejsce na świecie w roku 1974.
Po złotym medalu olimpijskim (1972), po sukcesie na mistrzostwach świata, srebrny medal na igrzyskach w Montrealu rozpieszczona Polska uznała za porażkę. Górski ujął się honorem i po pięciu latach pracy zrezygnował.
Miał prawo liczyć na względy PZPN i władz partyjnych, ale się pomylił. Otrzymał bardzo intratną propozycję pracy w Kuwejcie, która dałaby mu niezależność finansową do końca życia. Kuwejtczycy zgodzili się na jego czterech asystentów, zaufanych trenerów, których zamierzał zabrać z Polski, żeby i oni mogli zarobić. Ale władze się nie zgodziły. Ktoś zawistny uznał, że Górski zarobi za dużo. Oficjalnie mówiono, że tak wybitny trener nie może rozmieniać się na drobne u Arabów. Kiedy pojawiła się propozycja z Grecji, mógł ją przyjąć bez kłopotów.
Tytuły mistrzowskie z Panathinaikosem Ateny i Olympiakosem Pireus w połączeniu z urokiem pana Kazimierza (w ciągu kilku miesięcy, mając już prawie 60 lat, nauczył się języka greckiego) sprawiły, że i w Grecji stał się bohaterem. Był lekiem na całe zło i tam, i u nas.
Sztandar
"Pytano mnie, kiedy przestanę być trenerem - opowiadał po latach - Nie wiedziałem, ale któregoś dnia obudziłem się rano i nie chciało mi się wstać. Pomyślałem sobie, jeśli mi się nie chce, to znaczy, że przyszła pora. Nie sprawia mi to przyjemności. A jak coś nie sprawia przyjemności, to nie ma sensu tego robić. I już". Z trenera Górski stał się działaczem, który początkowo dawał się wodzić różnym cwaniaczkom za nos, bo zgodnie ze swoim charakterem ufał im.
Jednak będąc prezesem PZPN przekonał się o tym, o czym wcześniej często mówił: "Gdyby działaczom społecznym w PZPN powiedziano, że przestają jeździć ze Związkiem za granicę, od następnego dnia już by ich nie było". Kiedy zrezygnował z funkcji, obdarzono go tytułem prezesa honorowego.
Pani Marysia
Jego problemy ze zdrowiem zaczęły się latem 1996 roku. W dniu wylotu na igrzyska olimpijskie do Atlanty poczuł się źle i zamiast na lotnisko, pojechał do szpitala. Pęknięty przełyk był początkiem serii chorób. Wiele miesięcy spędził w szpitalach i sanatoriach. Od tamtej pory miał też kłopoty z chodzeniem. Mimo to nie załamywał się, nie robił z siebie męczennika, chętnie przyjmował wszystkie zaproszenia. Jeździł po Polsce, spotykał się z kibicami, chodził na mecze. Bycie z ludźmi utrzymywało go w formie psychicznej. Z fizyczną było różnie.
W końcu kwietnia ubiegłego roku zmarła żona pana Kazimierza, nazywana przez wszystkich przyjaciół domu po prostu panią Marysią. Byli małżeństwem przez 57 lat. Spotkali się po wojnie koło Kanału Piaseczyńskiego przy stadionie Legii, w jego pobliżu początkowo mieszkali. Po mistrzostwach świata w roku 1974 państwo Górscy otrzymali przy Madalińskiego czteropokojowe mieszkanie. Jego drzwi były zawsze otwarte, a gospodarze nigdy nie patrzyli na zegarek. Pani Marysia pytała tylko: "Najpierw zrobię panu pierożki, a potem kawkę czy herbatę? Buteleczkę to już Kazio otworzy".
Pogrzeb pani Marysi (starszej od męża o dwa lata) odbył się na Wojskowych Powązkach. Przyszło bardzo dużo ludzi. Pan Kazimierz jechał za trumną na wózku. Kiedy już została tylko rodzina i najbliżsi, wstał i stanął nad grobem. - Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam dziadka płaczącego - powiedziała jego wnuczka Berenika.
Nazajutrz po pogrzebie pani Marii Orły Górskiego grały mecz w Piszu i Kazimierz Górski chciał tam być, bo proszono go, żeby odsłonił odlany w brązie odcisk swojej dłoni. Najpierw, w volvo, którym go wieziono urwało się koło. Na szczęście przed Wyszkowem był korek i samochód jechał wolno. Ściągnięto z Warszawy drugi, który zepsuł się koło Łomży. Górski spóźnił się ponad dwie godziny. W tym czasie Orły grały, a na trybunach czekało dwa tysiące kibiców. Kiedy samochód wjechał na bieżnię i pan Kazimierz z niego wysiadł, ludzie najpierw zaczęli bić brawo, a potem odśpiewali mu sto lat. To samo działo się w wielu miastach, bo pan Kazimierz jeździł wszędzie.
Żeby fuzla nie było
Prowadziłem jedno z takich spotkań z nim, w Rykach. Był tam mój kuzyn, który spytał, czy pan Kazimierz nie zajrzałby na chwilę do jego domu. "Czemu nie - odpowiedział pan Kazimierz - idziemy". Szliśmy pieszo, a za nami kilkaset osób. Weszliśmy na dwa małe i ogóreczka, a kiedy wyszliśmy po pół godzinie, ci ludzie jeszcze tam czekali. Ktoś mu przyniósł swojskiej kiełbasy, ktoś inny butelkę bimbru: "Jak się dowiedziałem, że pan będzie, panie Kaziu, dwa razy przelewałem, żeby fuzla nie było".
Kiedyś pojechaliśmy na mecz dziennikarzy z oldbojami do Piławy Górnej koło Dzierżoniowa. Był tam park z jakimiś wyjątkowymi okazami, które nam pokazywano. - Ciekawe, czy by się przyjęły u mnie w Zalesiu - spytał z głupia frant pan Kazimierz. Wieczorem, kiedy wszyscy siedzieliśmy przy stole, przyniesiono honorowemu gościowi prezent - sadzonkę jakiejś egzotycznej rośliny. Wykopywał ją po ciemku kierownik ośrodka, a osłaniał go komendant milicji. Ale w Zalesiu się nie przyjęła.
Kazimierz Górski pozwalał mi trenować z kadrą, słuchać odpraw przed meczami, pomógł mi zrozumieć futbol. Miał zawsze coś mądrego do powiedzenia. Tego jego - "piłka jest okrągła, a bramki są dwie", "gra się tak, jak przeciwnik pozwala", "kiedy my mamy piłkę, to znaczy, że przeciwnik jej nie ma", "mecz można wygrać, przegrać albo zremisować", to myśli głębsze niż się wydaje.
Kiedy w finale turnieju olimpijskiego w Monachium Węgrzy prowadzili 1:0 i naszym piłkarzom trzęsły się nogi, Górski w przerwie powiedział: "Oni siedzą w swojej szatni i już myślą, że wygrali. Nie wiedzą, że tak myśląc, już przegrali. Zaraz im to pokażecie". Dwie minuty po przerwie Kazimierz Deyna strzelił jedną bramkę, potem drugą i Polska zdobyła złoty medal. Wierzyli, że jak trener coś powie, to tak ma być i będzie.
Piłka będzie inna
Juan Antonio Samaranch przyznał mu Order Olimpijski. W siedzibie FIFA Sepp Blatter udekorował go medalem, a na uroczystość zaprosił do Zurychu największych piłkarzy - Johana Cruyffa, Franza Beckenbauera, Bobby'ego Charltona. W warszawskim mieszkaniu odwiedził go Michel Platini. Niedawno przyjechał z Niemiec Jerzy Gorgoń. Ale najbliższy panu Kazimierzowi był zawsze Leszek Ćmikiewicz. To on był jego asystentem w Legii, on prowadzi drużynę Orłów Górskiego, on, podobnie jak pomagający Górskiemu Michał Listkiewicz, był na każde zawołanie i siedział przy jego łóżku przez ostatnie dni. To przy nim pan Kazimierz stracił przytomność i już jej nie odzyskał.
Znalazł się w szpitalu dokładnie rok po pogrzebie żony, a zmarł trzynaście miesięcy po niej. Kiedyś, zapytany przeze mnie, co chciałby jeszcze przeżyć, odpowiedział: "Żebyśmy mieli z Marysią po 20 lat i mogli pójść na spacer po Stryjskim Parku we Lwowie".
Bez Pana Kazimierza nie tylko piłka będzie już inna.
rzeczpospolita.pl
|
|