Piłka jest okrągła a bramki są dwie.

>> Strona główna

SYLWETKA

>> Dziecięce lata
>> Grać? Nie grać?
>> Powojenne lata
>> Trener Orłów
>> Nowe Wyzwania
>> Czasy wielkich zmian
>> Ambasador futbolu
>> Ostatni mecz

POSCRIPTUM

>> Wydarzenia
>> im. Kazimierza Górskiego
>> Księgarnia
>> Linki

W NASZYCH OCZACH

>> Fotografie

>> Wywiady
>> Artykuły

>> Księga gości

>> Kontakt

 


Tylko Bozia daje takie skarby

środa 24 maja 2006

Górski na zawsze pozostanie człowiekiem, który "wymyślił wiarę w zwycięstwo". Przedtem wydawało się to niemożliwe. Górski tchnął tę wiarę w zawodników. Czyli w naród.

CYTAT

Górski przełamał lęk przed tą jakąś egzotyką, innością. Górski nauczył piłkarzy, uświadomił im, że są mężczyznami. Że mają dobre warunki fizyczne. Są wszyscy jak Gorgoń, którego prasa światowa nazwała wielką białą górą. Że oni są tak samo groźni, mogą grać tak samo ostro jak inne drużyny. I Górski dokonał na swych wybrańcach pewnego szamańskiego cudu. On ich odczarował.
Tadeusz Konwicki

To był jeden z najcudowniejszych dni mojego dzieciństwa. 17 października 1973 roku. Polacy walczyli na Wembley z Anglią. Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. W szkole mieliśmy tylko dwie lekcje, bo szliśmy z klasą na film Helga o uświadamianiu. Potem już odliczałem chwile do wieczornej transmisji. Ubłagałem ojca, który za bardzo sportem się nie interesował - w życiu należało się zajmować poważnymi sprawami - aby wybrał się ze mną do mojego chrzestnego, który miał sprawny telewizor. Nasz stary turkus nie dawał żadnej gwarancji, że obejrzę cały mecz. Jakość odbioru przypominała Wolną Europę w wersji wizualnej. Obraz najpierw skakał, potem pojawiały się pasy, a ostatnim stadium rozpaczy był śnieg. Wówczas należało telewizor wyłączyć na pół godziny, żeby odpoczął. Byłem dumny, że mam ojca chrzestnego, który posiada telewizor tranzystorowy ze sprawnym, dwudziestopięciocalowym ekranem.
O dwudziestej zaczęło się. Ruszyła nawałnica na polską bramkę. Ratują nas słupki, poprzeczki, wszyscy święci i Jan Tomaszewski. Anglicy nazwali go przed meczem pajacem i pisali, że nigdy wcześniej na Wembley nie występował tak kiepski bramkarz. Czytając te obelgi, czułem się jakby ktoś publicznie spotwarzył kogoś z najbliższej rodziny. W 56. minucie Kasperczak odbiera piłkę Clarke'owi i wypuszcza Latę. Obrońcy angielscy rzucają się, by uniemożliwić przejęcie piłki wybiegającemu Gadosze, a wtedy Lato podaje do nieobstawionego Domarskiego. Strzał! Shilton kapituluje. Gooooool!!! Mój głos zespala się w jedno z głosem Jana Ciszewskiego, wuja i ojca. 1:0 dla Polski! Anglicy rzucają się do desperackiego ataku. Sześć minut później sędzia dyktuje dla nich niesprawiedliwie rzut karny za faul Musiała na Petersie przed polem karnym! Boże! Zakrywam oczy, otwieram. Zaciskam dłonie. Cudu nie ma. Tomaszewski wyjmuje piłkę z siatki. Jest 1:1. 27 minut do końca. Jak przetrzymać? W 82. minucie Grzegorz Lato wyrywa się angielskim obrońcom. Najszybszy piłkarz świata (a już na pewno tego dnia na Wembley). Ma 40 metrów do bramki i tylko Shiltona przed sobą. Ale McFarland - ten sam McFarland, który sfaulował w Chorzowie Lubańskiego tak skutecznie, że uniemożliwił mu grę w tym meczu - chwyta go za plecy i głowę. Sędzia nie daje mu czerwonej kartki. Puszczają nerwy. Ojciec, który jak tylko pamiętam, nigdy się piłką specjalnie nie emocjonował, wali z całej siły pięścią w stół i wykrzykuje na arbitra.
Pięć minut przed końcem Kazimierz Górski zakrywa twarz i idzie do szatni. Serce może tego nie wytrzymać. Nie wiem, co się ze mną działo, gdy sędzia - tym razem szczęśliwie dla nas - odgwizdał koniec spotkania o minutę wcześniej niż należało. 1:1! Dumny Albion rzucony na kolana. Polska pierwsza w grupie! Jedziemy na mistrzostwa świata! Remis, który jest największym zwycięstwem w dziejach polskiej piłki nożnej.
Do pełni szczęścia brakowało mi tylko, żeby grał tego dnia idol mojego dzieciństwa - Włodzimierz Lubański.
" Gdyby dzisiaj grał Lubański, to Anglicy nie mieliby szans. Nie ma lepszego piłkarza w Europie! - przekonywałem w uniesieniu. (...)

Przed paroma tygodniami mój przyjaciel z "Przeglądu Sportowego" Romek Kołtoń umówił mnie na spotkanie z Kazimierzem Górskim. Spotkanie nie tylko z legendą, ale i z marzeniami dzieciństwa. Wiele dni przygotowywałem się do tej rozmowy. Moja podróż sentymentalna w lata siedemdziesiąte. Doczytywałem wszystko, co możliwe, by nie tracić czasu na pytania o oczywistości. Nie chcąc się spóźnić, dotarłem przed kamienicę, w której mieszka Górski, piętnaście minut przed czasem. Przystanąłem w bramie i raz jeszcze przeglądałem notatki. Od którego pytania zacząć? "Panie trenerze, powiedział pan niedawno: "Mam 83 lata i jestem rówieśnikiem polskiego futbolu. Urodziłem się w tym samym roku, w którym reprezentacja biało-czerwonych zagrała swój pierwszy mecz". Czy w latach, kiedy był pan trenerem, żyło w Polsce wyjątkowe pokolenie piłkarzy?".

Na rozgrzewkę rozmawiamy o niepowodzeniu Polaków na mistrzostwach świata w Korei w 2002 roku. (...) Trener Engel wrócił z Korei z oberwanymi skrzydłami, ale zaczął przed kamerą przekonywać obolałych kibiców i redaktora Włodzimierza Szaranowicza, że nie było tak źle, a właściwie było bardzo dobrze. Z coraz większą swadą naukowo objaśniał porażkę i może by mu się to udało i obroniłby lukratywną posadę, wartą 50 tysięcy złotych miesięcznie plus różnorakie premie, ale wtedy połączono się z Kazimierzem Górskim, który postawił jedno filozoficzne pytanie: "To skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle?". I to był gwóźdź do trumny Jerzego Engela.

Dzisiaj mówią, drużyna Engela, drużyna Janasa, a wtedy mówili "nasza drużyna". Nie mówili drużyna Górskiego. A dzisiaj to jest tylko drużyna Janasa. Wtedy zainteresowanie było patriotyczne. To była najmłodsza drużyna na mistrzostwach. Żaden z piłkarzy nie grał przedtem w zachodnich klubach. Oni mieli wielkie pragnienie sukcesu.
To był zespół młodych ludzi, którzy chcieli coś osiągnąć. Dopiero mistrzostwa pokazały, że wcale nie jesteśmy gorsi od innych. " Byliśmy gorsi, jeśli chodzi o wynagrodzenie.
" Wtedy tak nie płacono. Za trzecie miejsce na mistrzostwach dostałem 1500 dolarów i 190 tysięcy złotych. Tyle samo dostali piłkarze, którzy grali we wszystkich meczach. Inni odpowiednio mniej. Nie było to mało, jak na tamte czasy, ale nie miało też wiele wspólnego z legendami o bajońskich sumach, które zarobiliśmy. Zysk na czysto, który przynieśliśmy państwu za udział w mistrzostwach, wyniósł ponad milion dolarów. Tak było. Kiedyś pojechaliśmy do Ameryki na turniej. 10 meczów. Za każdy mecz drużyna dostawała 10 tysięcy dolarów. Jechał z nami przedstawiciel Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu. Brał do teczki pieniądze, a nam dawał dziennie pięć dolarów. To wystarczało na coca--colę. Ale chłopcy grali, bo chcieli coś osiągnąć piłkarsko.

Lubański i Deyna czyli dwa dramaty

" A propos Deyny. Czy według pana to był najlepszy polski zawodnik?
" Bez wątpienia był wybitny. Jednak uważam, że najlepszym zawodnikiem był Włodzimierz Lubański, bo to chodzi o to, co zawodnik prezentuje także poza boiskiem. Lubański umiał sobie zjednać zarówno drużynę, jak i kibiców, i media. Miał autorytet wśród kolegów. Mówiono nawet: nie ma Lubańskiego, nie ma reprezentacji. Ale Włodek miał pecha. Przeżył dramat, został sfaulowany w meczu z Anglią w Chorzowie, potem źle go zoperowano, zostawiono mu odprysk kości w stawie, tak że nie mógł grać. Jak się ruszał, to ten odprysk ścierał staw. Powtórna operacja i w rezultacie nie pojechał na mistrzostwa świata, a wiadomo, dopiero tam się naprawdę zawodnicy promują.

Z kolei Deyna to postać tragiczna. Zawsze bardzo chciał grać w Anglii. I pojechał w 1978 roku do Manchesteru City, ale tam szczęścia nie znalazł. Był wtedy uznawany za jednego z najlepszych pomocników na świecie.
" Pele, król futbolu, osobiście proponował mu wtedy grę u swego boku w nowojorskim Cosmosie. W jednej drużynie z największymi gwiazdami tamtych czasów: Cruyffem, Beckenbaurem, Rivellino. " Tak, dokonał fatalnego wyboru. W Anglii jest inna piłka. Nie odnalazł się tam. Nie znał języka. A bez tego. Nie można się porozumieć z kolegami, z trenerem, z prezesem, musi być tłumacz, a nie wszędzie on jest. Przyjeżdża - zabiera komuś miejsce. No to nie podają mu piłki i jak sobie nie wywalczy, to nie ma, bo oni grają między sobą. To są koledzy. On to widzi, zniechęca się i ma dosyć. I w końcu wylądował na ławce rezerwowych. Potem pojechał do Ameryki. Zarobił parę groszy w Anglii i Ameryce.
" Około pół miliona dolarów.
" To się znalazł taki polonus, jego menedżer, który mu te pieniądze ukradł i Kazik wpadł w rozpacz. Zaczął pić. Na koniec wjechał pod tira! I przegrał swoje życie.

" A żałuje pan czegoś w życiu?
" Żałuję jednej rzeczy. Po olimpiadzie w Montrealu powinienem zostać i pojechać w 1978 roku do Argentyny. Zabrakło cierpliwości. Trochę urażona ambicja. Mogłem trochę poczekać. To była wspaniała drużyna, a doszli jeszcze nowi, jak Boniek. Ale szansa została zmarnowana. Z tego, co mi mówią zawodnicy, to nie było atmosfery w zespole, który pojechał do Argentyny. Umieli już trochę liczyć, a próbowano ich potraktować po dawnemu. Obiecano, nie dotrzymano słowa. Ja nie miałem żadnych konfliktów z zawodnikami.
I tak sobie myślę, że skoro w Grecji miałem takie sukcesy - a jechałem tam, nie znając języka i mentalności tamtejszych zawodników - to widocznie nie byłem najgorszym trenerem i miałem jakąś wiedzę.

sports.pl

 
Projekt graficzny Positive Design Przemysław Półtorak.
Opieka Krzysztof Baryła.
Wszelkie prawa zastrzeżone 2007 r.