>> Strona główna
SYLWETKA
>> Dziecięce lata
>> Grać? Nie grać?
>> Powojenne lata
>> Trener Orłów
>> Nowe Wyzwania
>> Czasy wielkich zmian
>> Ambasador futbolu
>> Ostatni mecz
POSCRIPTUM
>> Wydarzenia
>> im. Kazimierza Górskiego
>> Księgarnia
>> Linki
W NASZYCH OCZACH
>> Fotografie
>> Wywiady
>> Artykuły
>> Księga gości
>> Kontakt
|
|
Zaprzyjaźniony z Życiem Warszawy
środa, 24 maja 2006
Zawsze znajdował czas na rozmowę z nami
W październiku 1973 r., już po meczu na Wembley, kierownik działu sportowego Życia Warszawy Stefan Sieniarski zaproponował mi przeprowadzenie dużego wywiadu z Kazimierzem Górskim.
Byłem wtedy na pierwszym roku podyplomowych studiów dziennikarskich. Zaliczyłem praktykę w kilku działach, ale choć w sportowym zostałem najdłużej, nie widziałem siebie w roli dziennikarza sportowego. Chciałem dać to red. Sieniarskiemu delikatnie do zrozumienia. Uznałem, że najlepszym sposobem będzie zignorowanie jego propozycji wywiadu z Górskim. Inna sprawa, że tak naprawdę przestraszyłem się, że nie podołam temu wyzwaniu. Górski po wywalczeniu przez jego "Orłów” awansu do mistrzostw świata stał się bardzo popularny. Bałem się po prostu, że jestem za słabo przygotowany, aby z tak ważną osobą przeprowadzić dobry wywiad do gazety.
Latem 1974 roku, już po mistrzostwach świata, znowu odbywałem praktykę w ŻW i red. Sieniarski namówił mnie, abym został na stałe, kusząc etatem. - Ale tego uniku z Górskim panu nie daruję - zaznaczył. - Na duży wywiad przyjdzie jeszcze czas. Teraz niech pan jedzie na AWF, gdzie kadra przygotowuje się do meczu z Finlandią, i zrobi rozmówkę z Górskim. Na dzień dobry niech go pan ode mnie pozdrowi - dodał.
Kiedy zjawiłem się na Bielanach, Górski prowadził zajęcia treningowe. Gdy się skończyły, podszedłem do niego i ze zdenerwowania nie mogłem przez chwilę wykrztusić słowa, ale w końcu wybełkotałem, że przysyła mnie z pozdrowieniami redaktor Stefan Sieniarski. Słysząc to nazwisko, Górski uśmiechnął się szeroko i gdy odeszliśmy na bok, powiedział: - A wie pan, panie kolego, że my ze Stefanem pierwszy raz spotkaliśmy się po okupacji w Żyrardowie? Obudziłem się nad ranem na schodach w jakimś bloku i patrzę, a obok mnie śpi ktoś z marynarką zaciągniętą na głowę. Znajomość zawarta w takich okolicznościach spowodowała, że lubimy się do tej pory - podkreślił.
Faktycznie, znany z os-trego, szyderczego pióra Sieniarski, który oprócz lekkoatletyki pisał głównie o piłce, nigdy w żaden sposób nie zaczepił Pana Kazimierza na łamach ŻW. Górski też był prawie na każde nasze zawołanie. Także wtedy, gdy Sieniarskiego zabrakło (zmarł w lutym 1986 r.). Pamiętam, że w połowie lat 70. przybył do redakcji ŻW i w gabinecie naczelnego odpowiadał na pytania nadesłane listownie przez naszych Czytelników. Był to wówczas prekursorski, używając dzisiejszego określenia, chat.
Moje późniejsze kontakty z Panem Kazimierzem, gdy przebywał w kraju, zdarzały się tylko kilka razy do roku. Urocze były zwłaszcza spotkania opłatkowe i jajeczkowe organizowane przez Polonię. Zawsze zaczynały się dopiero wtedy, gdy przybywał Górski. Trener Ryszard Kulesza zdradził mi podczas jednego z nich, że od lat rywalizuje z Górskim w oryginalnej konkurencji: kto ma lepiej wyczyszczone buty. - Wychowano nas obu wedle tradycyjnej zasady: jak cię widzą, tak cię piszą. Buty mogą dużo powiedzieć o człowieku - podkreślił.
Jednak nie dzięki temu, że byłem dziennikarzem sportowym, zyskałem życzliwość Pana Kazimierza, lecz głównie z powodu piosenek, jakie na prośbę mych kolegów dziennikarzy wykonywałem podczas różnych spotkań i bankietów. Gdy Górski raz mnie usłyszał, tak mu się spodobało, że gdy jechaliśmy w samochodzie prowadzonym przez Marka Wielgusa (był znanym sportowym fotografem, potem posłem, zginął w wypadku lotniczym w 1996 r.) na mecz Publikatora do Łodzi, musiałem wykonać prawie cały mój repertuar. - Ja też mam duszę artystyczną. Lubię operę, operetkę. Lubię muzykę i śpiew przede wszystkim - wyznał Kazimierz Górski.
Gdy się spotykaliśmy, zawsze pytał mnie o "koniki”, czyli o wyścigi konne, którymi stale się zajmowałem. - Ja tam nie mam szczęścia, więc jeśli bywam na Służewcu, to gram tylko za najniższą stawkę. Ale wie pan, moja żona, gdyby jej pozwolić, toby grała i grała - żartował.
W latach 90. pojawił się na Służewcu tylko kilka razy. Siadaliśmy wtedy całą grupą przy stoliku na tarasie, a ja biegałem do kasy, żeby mu coś drobno, a sobie oczywiście grubiej, zagrać. Gdy już poruszał się na wózku, widząc mnie zawsze powtarzał: - Jak tam, panie kolego, koniki, może się tam jeszcze spotkamy? Kto wie, Panie Kazimierzu. Do zobaczenia!
Życie Warszawy
|
|