>> Strona główna
SYLWETKA
>> Dziecięce lata
>> Grać? Nie grać?
>> Powojenne lata
>> Trener Orłów
>> Nowe Wyzwania
>> Czasy wielkich zmian
>> Ambasador futbolu
>> Ostatni mecz
POSCRIPTUM
>> Wydarzenia
>> im. Kazimierza Górskiego
>> Księgarnia
>> Linki
W NASZYCH OCZACH
>> Fotografie
>> Wywiady
>> Artykuły
>> Księga gości
>> Kontakt
|
|
Kazimierz Górski o swoich sekretach
2004 r.
Wywiad zamieszczony w książce Kazimierza Górskiego Piłka jest okrągła.
Powiedz Kaziu, czy pamiętasz jak miałeś siedem lat, czy grałeś już wówczas w piłkę, czy też grzecznie z ma-mą za rękę chodziłeś na spacery?
Jedno nie wykluczało drugiego. W niedzielę, w białej koszuli i w wyprasowanych spodenkach maszerowałem z matką do kościoła, ale już po południu, tak jak codziennie, ganiałem z chłopakami po polach i łąkach za szmacianką. Prawdziwa piłka była nieosiągalnym rarytasem dla dzieci z Bogdanówki we Lwowie.
Lwów miał już piękne tradycje piłkarskie, grały tam znane w całej Polsce drużyny, przyjeżdżali sławni rywale...
Tak, tylko my sobie tego nie uświadamialiśmy, byliśmy zbyt mali, by zachwycać się mistrzostwem Polski zdobytym przez Pogoń w 1925 i 1926 roku. Trzeba wziąć pod uwagę, co trudno sobie teraz wyobrazić, że wówczas informacja rozchodziła się drogą usta - usta, a nie jak teraz lotem błyskawicy
przy pomocy radia i telewizji. W czasie mojego żywota dokonał się olbrzymi postęp cywilizacyjny. O świecie wiedzą dziś więcej, niż ja wówczas o Lwowie lub tylko o rodzinnej dzielnicy Bogdanówka. Wiedzę można było czerpać od rodziców i znajomych, ze szkoły i książek. Dotyczyło to młodzieży starszej, a nie kilkuletnich kajtków.
Dostało ci się zapewne nie raz za zniszczone buty, w których miałeś chodzić do szkoły, a nie grać w szmaciankę.
Bywały, powiedzmy to oględnie napięte sytuacje, ale od razu muszę powiedzieć, że w moim rodzinnym domu sport był nie tylko tolerowany, ale i przyjmowany jako coś koniecznego do kształtowania młodych ludzi. Zasługa to głównie ojca, który w młodości ćwiczył w Sokole. Ojciec też zaprowadził mnie na mecz Robotniczego Klubu Sportowego naszej Bogdanówki oraz na stadion Pogoni. To było wielkie święto.
Nie sądzę jednak, że pomyślałeś wtedy o tym, co cię spotkało kilkanaście i kilkadziesiąt lat później. Dzieci lubią marzyć...
Tak, jednak ich wyobraźnia sięga tego, co już widziały i słyszały. Kto w Bogdanówce myślał o mistrzostwach świata, reprezentacji Polski... Przecież sport piłkarski, chociaż liczył w Polsce już ćwierć wieku, nie pretendował do miana zjawiska powszechnie znanego. Szczytem marzeń był Wacław Kuchar - grać tak jak on, być tak wszechstronnym, sprawnym, zgrabnym.
Opowiadałeś kiedyś, jak wprowadził cię na stadion Pogoni.
Chętnie powtórzę. Były trzy sposoby oglądania meczu Pogoni: zielona trybuna, uczepienie się kogoś dorosłego i wniesienie walizeczki któregoś z piłkarzy. Zielona trybuna to drzewa na ulicy Stryjskiej, ale tam można było dostać pałką od policjanta lub być zepchniętym przez silniejszego amatora, tak samo bez biletu. Dzieciaki wpuszczano na stadion w towarzystwie dorosłych, więc czasem ktoś pozwolił chwycić się za rękę i przeprowadzał przez bramę. Ojciec bowiem rzadko chodził na te mecze, bo w niedziele miewał dyżury. Trzeci sposób połączony był z przyjemnością kroczenia obok piłkarza. Po prostu trzeba było się zaczaić w pobliżu stadionu i czekać, aż będzie szedł któryś z futbolistów. Potem szybko podbiec do niego, gubiąc konkurentów i zaproponować pomoc w niesieniu majdanu. Raz mi sie zdarzyło wypróbować ten sposób na Wacławie Kucharze. Gdy sobie uświadomiłem, że to on - zaniemówiłem z wrażenia. Ale walizeczkę z kostiumem i butami już trzymałem w ręku.
Czy on cię zapamiętał? Po kilku latach byłeś jego asystentem w warszawskiej Legii?
Nie, nigdy na ten temat z nim nie rozmawiałem. Przecież na każdy mecz jakiś chłopak w ten sposób dostawał się na stadion.
Czy ty jesteś lwowiakiem czy warszawiakiem? Wiemy, że należysz do grona ludzi od dawna kultywujących pamięć o polskości Lwowa, ale przecież ponad połowę życia spędziłeś w Warszawie.
Wielokrotnie mnie o to pytano, ale duszę mam tylko trochę rozdartą. Wróciłem po latach do Lwowa, szukałem śladów miejsc moich dziecięcych zabaw i młodzieńczego grania w piłkę nożną, niewiele znalazłem i rozpoznałem. Wszak to szmat czasu. Dzielnica, w której mieszkałem, zmieniła się. Stadion Pogoni zlikwidowano. Pozostały zabytki, główne ulice i piosenki. Tego się nie zapomina. Gdyby nie smutny los tego miasta i Polaków w nim mieszkających, gdyby nie wymuszona zmiana obywatelstwa polskiego miasta i polskich ziem wschodnich, to zapewne inny byłby mój stosunek, słabsza pamięć. Odpowiem więc następująco: Lwowiakiem nie przestałem być, ale jestem warszawiakiem, bo w stolicy spędzam całe swoje dorosłe życie, tu się ożeniłem z warszawianką, tu urodziły się moje dzieci, tu osiągnąłem sukcesy zawodowe.
Wracając jednak do Lwowa. Dotychczas w swoich wspomnieniach omijałeś temat noża w plecy w 1939 roku, a przecież musiało to wydarzenie odbić się w twojej pamięci.Gdy w styczniu 1945 roku znalazłeś się w Warszawie, czy przypuszczałeś, że twój los zwiąże się z tym miastem na zawsze?
Trudno było o tym myśleć, tym bardziej, że stolica była martwa, spalona, niemal kompletnie zburzona. Ciągle mam w oczach widok tak bestialsko zniszczonego, pięknego miasta. Zresztą dostałem skierowanie do oficerskiej szkoły artylerii, ale jak to w życiu bywa o dalszych losach zadecydował przypadek. Po prostu rozchorowałem się i nie pojechałem do szkoły.
Gdy leżałem w łóżku koledzy z pułku Hawalewicz i Szymański wraz z podporucznikiem Julianem Neudingiem, instruktorem wychowania fizycznego, późniejszym znanym działaczem sportowym i olimpijskim zadecydowali, że potrzebny jestem przy organizacji klubu sportowego. Pułk kwaterował w koszarach kawalerii przy ulicy 29 Listopada, skąd tylko krok na stadion Legii.
Gdy wyzdrowiałem, awansowałem na kaprala i przystąpiliśmy do organizacji I Wojskowego Klubu Sportowego Warszawa. W drużynie już grałem, więc zająłem się wyszukiwaniem dobrych żołnierzy - piłkarzy. Kaperowałem ich do naszego klubu, nie obiecując nic w zamian oprócz gry w dobrym zespole.
|
|